Koniec ery Romana Reignsa: felieton
Uwaga: poniższe stanowisko jest tylko i wyłącznie opinią autora i nie musi odzwierciedlać poglądów całości redakcji MyWrestling
1316 – na tej liczbie dni stanął licznik panowania Romana Reignsa jako niekwestionowanego mistrza WWE. Większość osób spodziewało się takiego przebiegu wydarzeń podczas wczorajszej Wrestlemanii 40. Skończyła się era Wodza Plemienia, zaczyna się Era Renesansu.
Roman jest postacią, która wywołuje skrajne emocje w świecie wrestlingu, zwłaszcza w ostatnich latach. Jedni zarzucają mu małą ilość walk (raptem 11 w 2023 roku!) i wygrywanie tylko dzięki pomocy kuzynów z Bloodline. Inni uznają go jako zawodnika, który osiągnął już wszystko i nic więcej nie musi, a jego pojawienie się – nawet jeśli nie walczy – jest powodem do celebracji. Staram się zrozumieć i wyważyć oba punkty widzenia, mądrzejszy o materiały pokazane w programie Biography: WWE Legends, który miał premierę 31.03.2024. Przypomina on o tym, że Reigns przeszedł naprawdę długą drogę by znaleźć się tu gdzie jest.
Możemy przypuszczać, że od czasu debiutu formacji Shield (2012 rok) oficjele WWE widzieli w nim nieoszlifowany diament, nad którym pracowali przez kolejną dekadę. Konsekwentnie formowali zawodnika, który nie miał żadnych nawyków wyniesionych ze sceny niezależnej. Można było stworzyć z niego okręt flagowy dla federacji i przekonać miliony widzów, że Reigns właśnie nim jest. Mało kto wie, że w 2015 roku walczył 213 (sic!) razy.
Kluczowym momentem jest dla mnie zwycięstwo z Undertakerem na Wrestlemanii w 2017 roku i potworne wybuczenie przez widzów tego i następnego wieczoru (na RAW). Roman zdołał tylko rzucić do mikrofonu „Teraz to moje podwórko” i zszedł z ringu. Musiał stać się gruboskórny, bo wielu widzów WWE nie kupowało go jako czołowej postaci forsowanej przez federację i dawali temu głośny wyraz. Roman jednak niezrażony parł do przodu. Cios pojawił się w październiku 2018, gdy musiał po dwóch miesiącach zrzec się tytułu Universal z powodu nawrotu białaczki, z którą walczy od 2007 roku.
Mimo powrotu na ring w lutym 2019, znów nie mógł trwale wspiąć się na szczyt. Z racji na wybuch pandemii jako osoba z niską odpornością rozważał nawet zakończenie kariery. Na szczęście od Summerslam 2020 zaczął się etap, który z perspektywy czasu uznamy za najważniejszy – zwycięstwa i unifikacje pasów, ewolucja w heel gimmick Tribal Chiefa, historia Bloodline. Niesamowita pewność siebie, dopracowane promo i bezbłędna mimika twarzy to elementy, którymi przebijał pozostałą część rosteru. Jednak z czasem sama osobowość i aura zaczęły dominować nad aktywnością w ringu, która stawała się coraz rzadsza. To efekt wynegocjowanego kontraktu, który gwarantował mu więcej czasu dla rodziny.
Po wczorajszej utracie pasa na rzecz Cody’ego Rhodesa Roman Reigns schodzi ze szczytu, ale to jeszcze nie koniec jego historii w WWE. Na pewno będzie się co jakiś czas pojawiał. Być może za pare miesięcy dojdzie do wyczekiwanego pojedynku z The Rockiem, za który Saudyjczycy chętnie zapłacą grube miliony dolarów. Widzę też potencjał do dalszego rozwoju historii Bloodline. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, sprawdźcie zawodników ze słynnej samoańskiej rodziny – Jacob Fatu i Zilla Fatu.
Nie jestem fanem długich panowań z pasami, ale była mała część mnie, która chciała żeby Roman wczoraj wygrał. Byłem ciekaw, co dalej wymyśli WWE – znane przecież z tworzenia długoterminowych historii. Ale teraz pozostaje tylko przypomnieć i podsumować determinację i pracę włożoną w budowanie swojej pozycji w świecie wrestlingu. Uhonorować Wodza Plemienia. Jest zawodnikiem, który zapisał się w historii WWE tak jak Hogan, Undertaker, Austin, Rock czy Cena. Niezależnie od naszych sympatii lub antypatii cieszmy się, że jako widzowie możemy uczestniczyć w jego drodze.