Za nami pierwsza, historyczna gala wrestlingu spod szyldu federacji Prime Time Wrestling. Założyciele organizacji – Arek Pawłowski i Marcin Rzeźniczek – postawili sobie bardzo ambitny cel. Mianowicie, już po jednej gali chcieli pokazać wszystkim Polakom – i tym zainteresowanych wrestlingiem i tym, którzy uważają go za ,,udawany cyrk” – że nasza ukochana rozrywka sportowa ma szansę z czegoś niszowego przeobrazić się w obiekt pożądania mieszkańców całego kraju. Czy moim zdaniem im się to udało? Zapraszam Was do zapoznania się z moją opinią na temat gali Kinguin PTW Revolucja.

Z góry chcę zaznaczyć, że moje odczucia przelewam na wirtualny papier jako ten, który był obecny w chorzowskim MORiS-ie, gdzie jako redakcja MyWrestling otrzymaliśmy akredytacje upoważniające nas do rozmów z zawodnikami, poruszania się po zapleczu itd.

Zacznę więc od początku. Na halę weszliśmy około godziny 18:00, aby mieć dużo czasu na znalezienie miejsc, rozstawienie sprzętu do nagrywania itp. Jak się okazało, nie musieliśmy się zbytnio spieszyć, ponieważ gala, która pierwotnie miała rozpocząć się o 19:30, wystartowała o 20:00. Oczywiście powinniśmy założyć pewien margines opóźnienia, ale mimo wszystko 30 minut obsuwy to dużo. Jak wszyscy dobrze wiemy, pierwsze wrażenie jest bardzo ważne i pod tym względem organizatorzy nie zawiedli nas w żadnym stopniu. Titantron, stage, ring, oświetlenie, nagłośnienie – wszystko to zrobiło na mnie (ale po rozmowach z innymi członkami redakcji MyWrestling wiem, że nie tylko na mnie) OGROMNE wrażenie. Profesjonalizm pełną parą i wrażenie, jakoby PTW organizowało już przynajmniej pięć podobnych eventów. Naprawdę nie sądziłem, że z niewielkiej hali MORiS-u można wycisnąć taki potencjał. Efekt WOW był bardzo mocny.

Trybuny zapełniały się dość powoli i wielu fanom opóźnienie wyszło na dobre, gdyż pewna część z nich zasiadła na swoich miejscach na minuty przed 20:00. Przygotowaniom do gali towarzyszyły theme songi byłych i obecnych gwiazd WWE puszczane przez obsługę nagłośnienia. Był to bardzo miły smaczek na podgrzanie atmosfery przed galą.

Około ósmej, gdy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, na arenie rozbrzmiał theme song Arka Pawłowskiego, który wszedł do ringu, oficjalnie rozpoczął Revolucję i powitał fanów zebranych na arenie i przed telewizorami. No właśnie – fani. Zatrzymajmy się tu na chwilę. Szczerze, z ich strony nie spodziewałem się fajerwerków. Zakładałem, że atmosfera na widowni będzie raczej drętwa z racji tego, iż Polacy nie mając na co dzień styczności z wrestlingiem, będą krępować się wyrażać swoich emocji poprzez chanty. Oj jak bardzo się pomyliłem. Gdy w trakcie wejścia Pawłowskiego do ringu usłyszałem skandowane przez fanów „PTW” i „Nie ma lepszego od Arka Pawłowskiego”, wiedziałem, że na trybunach będzie ogień i byłem z tego powodu zachwycony.

Pawłowski poprzez swoje promo bardzo dobrze rozgrzał publikę, ale moim zdaniem trwało to zbyt długo. Jasne, chęć złapania kontaktu z odbiorcami jest zrozumiała, ale ten segment był przedłużony niepotrzebnie. Pamiętajmy, że gala tak czy siak miała już obsuwę. Następnie na arenie pojawił się Rzeźnik, który dołączył do Arka, ale jego wypowiedź na szczęście nie trwała zbyt długo. Nadszedł czas na to, na co wszyscy czekali – czas na czysty wrestling.

Taras VS Axel Tischer

Moje teorie przed tą walką były dwie: albo pojedynek okaże się squashem i Tischer rozprawi się z naszym rodakiem w kilkadziesiąt sekund, albo scenarzyści zrobią z tego starcia segment komediowy. Otóż nic z tych rzeczy! Taras bardzo pozytywnie mnie zaskoczył! (Swoją drogą jest on chyba najbardziej wychwalanym zawodnikiem po PTW Revolucja) Rzecz jasna, było widać zdecydowaną różnicę poziomów między tymi dwoma, ale Polak ewidentnie dał z siebie w tej walce wszystko. Trudno mu się zresztą dziwić – nie mógł chyba wymarzyć sobie lepszego oponenta na swój ringowy debiut. Na początku starcia przeważały elementy zapaśnicze, lecz potem akcja nabrała rozpędu. Axel oczywiście był prowadzącym w tym pojedynku, (jak na byłego gwiazdora WWE przystało) ale dał Tarasowi wystarczająco swobody, aby ten mógł w stu procentach wykorzystać swój ringowy potencjał. Nie uświadczyliśmy może żadnych karkołomnych akcji, ale walkę oglądało się przyjemnie. Swoją drogą wychodzi na to, że finisher Tarasa „Dzida”, to tak naprawdę spear, bo właśnie w ten sposób członek PAKI znokautował swojego rywala. Szefostwo dało Tischerowi i Tarasowi idelaną ilość czasu, aby Ci przyzwoicie rozpoczęli galę. Ku zaskoczeniu wszystkich wygrał Taras. Wiadomo, że kwestia wynagrodzenia dla Axela za podłożenie się bądź co bądź właściwie nieznanemu wrestlerowi pozostaje tematem rozmów, ale jedno jest pewne – Niemiec nic na tej walce nie stracił, a Polak zyskał bardzo dużo wizerunkowo i pomoże mu to podbudować swoją przyszłość w federacji PTW.

Peter Pannache VS Joe. E Legend

W walce tych dwóch panów nie było wyraźnego „oznaczenia” heela i face’a. Pannache wracał do ringu po ponad dwuletniej przerwie, więc to mógł być argument, przez który większość hali kibicowała raczej Peterowi. Swoją drogą, był to pojedynek ucznia i trenera, ponieważ Legend był i cały czas jest zaangażowany w rozwój swojego przeciwnika z PTW Revolucja. Walka była w porządku – mam wrażenie, że skierowana może trochę bardziej to młodszej widowni, niż do starych wrestlingowych wyjadaczy pamiętających czasy Attitude Ery w WWE. Było w niej dużo momentów fair play i wzajemnych wyrazów szacunku, jak uścisk dłoni przed i po walce, czy przytrzymanie lin przez Legenda, aby Peter mógł swobodnie wejść do ringu, po tym jak z niego wyleciał. Dla dzieciaków takie spoty są ważne, aby pokazać im, że nawet rywalom powinno okazywać się szacunek. Pojedynek był równy, ale zwycięzcą został Joe E. Legend. Warto dodać, że w trakcie walki Pannache zainkasował potężnego big boota i schodził z ringu z krwawiącym nosem. Na szczęście do żadnej poważnej kontuzji nie doszło.

Trzecią walką wieczoru miała być potyczka Złotówy z nieznanym przeciwnikiem. Najpierw do ringu zawitał Złotówa, a zaraz po nim na arenie zjawił się PUDZIAN! Nie, nie ten Pudzian. Przeciwnikiem pogromcy Najmana okazał się być Marcelito Pudzianowski – młody, szczupły chłopak w żaden sposób niezwiązany w Mariuszem Pudzianowskim. Złotówa uporał się z nim w niecałą minutę, fundując młodemu Taxi Drajwera. Następnie zwycięzca walki rozpoczął swoje promo i kierował pretensje w stronę Pawłowskiego, że przecież ten obiecał mu „Mariusza Pudzianowskiego, a nie jakiegoś frajera”. Potem od słowa do słowa, były taksówkarz wyzwał do walki obecnego na widowni byłego mistrza KSW w wadze piórkowej – Artura ,,Kornika” Sowińskiego. Fighter rzucił się do ringu, lecz został wyprowadzony przez ochronę. Oczywiście cały segment był zaplanowany. Ogólnie rzecz biorąc, Złotówa wypadł naprawdę dobrze na mikrofonie. Pokazał się publiczności jako dobry heel. Nie rozumiem jednak wprowadzenia tutaj postaci młodego Marcelito. Przeciwnik Złotówy – przynajmniej według założeń – miał wywołać efekt WOW. Nawet jeżeli jednak okazuje się nim być nieznany szerszej publiczności zawodnik, to moim zdaniem walka trwająca poniżej minuty jest w takim wypadku absolutnie bezsensowna. Po co były te huczne zapowiedzi i tajemnice? Gdyby chłopak dostał 7-10 minut, mógłby być budowany jako postać underdoga. Tak się jednak nie stało i cała szopka z zapowiedziami tajemniczego rywala poszła tak naprawdę na marne. Przez moment, narracja segmentu była prowadzona w ten sposób, że gdy Złotówa powiedział „dajcie mi Pudziana”, uwierzyłem naiwnie, że na arenie pojawi się Mariusz Pudzianowski. Chciałoby się… Segment z Kornikiem jest zapewne podbudową pod walkę na drugiej lub trzeciej gali, ale szczerze – wyszedł tak sobie. Widać było brak doświadczenia w wrestlingu obu panów, więc nie wiem, czy można było wycisnąć z tego segmentu coś więcej. Kornik mimo wszystko wyszedł tutaj na przegranego, a chyba nie taki był zamysł.

Arczi Czajka VS Remo

Osobiście nie miałem wobec tej walki żadnych oczekiwań. Dzień wcześniej, w trakcie podpisywania kontraktów i Remo i Arczi nie popisali się zbytnio swoimi umiejętnościami na mikrofonie. Nie brzmiało to zbyt dobrze, a poziom segmentu był co najmniej o dwie półki niżej niż pojedynek słowny Mastersa i Stara. Remo od początku kreowany był na silnego heela o słusznej posturze, a Arczi przedstawiany był jako wesoły, niepozorny chłopak, który walcząc z Remo porywa się z motyką na słońce – typowa gra kontrastó face’a i heela. Pojedynek trwał mniej więcej 10 minut, a zwycięzcą wedle oczekiwań został Czajka. Starcie raczej bez historii, ale przynajmniej obaj zawodnicy dostali szansę pokazania się na dużej gali. Myślę, że w ogólnym rozrachunku nie zawiedli, ale nie znalazłem w tej walce niczego, co mogłoby powalić mnie na kolana.

Jody Fleisch VS Jonny Storm

O MÓJ BOŻE, CO TO BYŁ ZA POJEDYNEK! To była jedna z pierwszych myśli, która przyszła mi do głowy po wybrzmieniu gongu kończącego mecz. To była zdecydowanie najlepsza walka tamtego wieczoru. Genialnie było czuć chemię między tymi dwoma zawodnikami, którzy niegdyś tworzyli mistrzowski tag team w federacji One Pro Wrestling. Oglądało się tę walkę fenomenalnie. Kibice zostali rozgrzani do czerwoności. Starcie trwało około dwudziestu minut, ale każda sekunda została wykorzystana w najlepszy możliwy sposób. Nie nudziłem się nawet przez chwilę. Suicide  dive’y, chwila walki poza ringiem, soczysty super kick wykonany przez Fleischa, wychodzenie z dźwigni za pomocą salt oraz świetny superplex, to tylko niektóre warte zapamiętania momenty z tej walki. I Storm i Fleisch zapewnili wszystkim widzom wspaniałe show, a walkę wygrał Storm. Na pierwszy rzut oka było widać różnicę między nimi, a wrestlerami z naszego podwórka – rzecz jasna na korzyść tych pierwszych. Oczywiście to wynik wielu lat doświadczenia, ale śmiało można powiedzieć, że jeśli PTW chce obrać sobie jakiś kierunek rozwoju, to spoglądanie na Jody’ego i Jonny’ego na pewno wyjdzie im na dobre.

Po piątej walce wieczoru niestety rozpoczęło się nieco bardziej senna godzina. Najpierw na arenie ogłoszono przerwę, która trwała około dziesięciu minut. W tym czasie pracownicy techniczni dokręcali liny do narożników, aby na 11-sto osobowy battle royal ring był w jak najlepszym stanie. No właśnie, battle royal… Na szczęście przerwa się nie przedłużyła i po niecałym kwadransie wróciliśmy do akcji. Arek Pawłowski zapowiedział walkę i zaczęła się jedna z najnudniejszych części gali. Wejścia i zapowiedzi wszystkich zawodników biorących udział w pojedynku zajęły 25 minut. Przez prawie pół godziny zawodnicy po prostu wychodzili do ringu. Jeden po drugim byli oni przedstawiani i prawie każdy radośnie celebrował swoje pojawienie się w ringu. Moim zdaniem jedyny entrance godny uwagi, to ten Sinistera. Chłopak ma potencjał na wykreowanie naprawdę ciekawej postaci – oby jego gimmick nie został zmarnowany. Gabriel Queen – Moje pierwsze skojarzenie związane z tym zawodnikiem? Stary, dobry Tyler Breeze z czasów jego pobytu w NXT. Wątły chłopak w śmiesznych ciuchach. Myślicie, że Queen wniósł coś do walki? Tak, dokładnie tyle samo, co Marcelito Pudzianowski. Jego obecność w battle royal wyniosła kilkadziesiąt sekund. Co do samego battle royalu: Podobnie jak w wypadku przeciwnika Złotówy, na walkę zapowiadany był joker. Okazał się nim być Karol „Iskra” Górski.  Sama walka trwała nieco ponad 10 minut i wygrał ją Nano Lopez. Trochę ponarzekałem, więc teraz czas na pozytywy. Z dobrej strony pokazali się wspomniany Lopez, Jacob Crane i Dawid Seńko, który nieźle sprzedał publice rolę heela. Finałową czwórkę uzupełnił ,,Mutant”. Faworytem publiczności był Crane, ale ostatecznie był ostatnim wyeliminowanym. Lopez poprzez wygraną w battle royalu zapewnił sobie miejsce w main evencie drugiej gali spod szyldu PTW. Jako jego przeciwnika przewiduje się Crane’a, który po walce skierował w stronę Nuno kilka ciepłych słów. Sam Jacob w wywiadzie dla nas – który ukaże się już niebawem w materiale podsumowującym PTW Revolucja – przyznał, że bardzo możliwe jest, że to właśnie on zmierzy się z Lopezem w walce wieczoru drugiej gali. Podsumowując – sama walka trwała krócej niż wejściówki zawodników do ringu, a jej przebieg był raczej mozolny. Na plus finałowa czwórka i segment mający miejsce po pojedynku. Chęć przedstawienia wszystkich biorących udział w walce jest zrozumiała, ale pod koniec gali fani byli najzwyczajniej w świecie podmęczeni.

Santino & Disco Pablo VS Marius Al-Ani i Syriusz Dziedzic

Nietrudno domyślić się kto miał być i był gwiazdą tej walki i kogo fani przywitali najgłośniej w ciągu całej nocy. (Na tym miejscu znów należy im się pochwała, bo właściwie przez całą galę byli CUDOWNI). Santino – bo o nim mowa – zrobił prawdziwą furorę pojawiając się na hali chorzowskiego MORiS-u. Komediowy charakter jego postaci został zachowany, co jeszcze bardziej wzmocniło to, jak w trakcie walki i po niej reagowali na niego fani. Co do samej walki, niestety okazała się być chyba największym zawodem PTW Revolucji. Nie wiem, czy było to spowodowane złym rozpisaniem walki, czy może brakiem doświadczenia Dziedzica i Pablo, ale ta walka nie miała w sobie żadnego ognia. Santino dostał niewiele czasu w ringu, ale gdy już się w nim pojawiał, cała akcja ożywała już przez samą charyzmę, jaką ten wrestler bez wątpienia w sobie ma. Potencjał Mariusa Al – Aniego również nie był do końca wykorzystany. Syriusz Dziedzic kreowany jest na monster heela, co przejawiało się m.in dużą antypatią ze strony fanów. Oczywiście mowa tutaj o antypatii do postaci w jaką się wciela, a nie do samego Syriusza. Disco Pablo natomiast miał pomóc zachować Santino komediową narrację tego pojedynku. Udało mu się to, ale poza tym nic specjalnego nie pokazał. Jeśli chodzi o członków PAKI, Taras swoim występem zjadł i Boro i Disco Pablo – ponowne gratulacje Taras! Pojedynek wygrali Al – Ani i Dziedzic. Po walce Syriusz zaatakował znokautowanego już Pablo, co nie spotkało się z aprobatą nie tylko publiczności, ale nawet samego Mariusa, który tylko stał i przyglądał się temu, jak jego tag – team partner okłada rywala. Swojemu przyjacielowi na pomoc przybyli pozostali członkowie PAKI – Boro i Taras, dołączył do nich Santino. Cała czwórka uporała się z nieposkromionym Syriuszem, a była gwiazda WWE ku uciesze fanów wykonała słynną Cobrę. Segment po walce był bardzo przyjemny i lepszy w odbiorze niż sam pojedynek. Santino zrobił to, co do niego należało i sprawił, że po walce nie pozostał aż tak duży niesmak, jaki mógłby pozostać. W PTW wiedzieli jakie gwiazdy zaprosić, aby publiczność była cały czas żywa – udało im się to i za to gratulacje!

Robert Star VS Chris Masters

Podział ról na zasadzie idol VS fan – coś, co lubimy i coś, co może generować wiele emocji. Chris Masters powalił mnie już samą prezencją, gość wygląda i walczy nieziemsko. W jego sylwetce i sposobie zachowania się w ringu widać lata doświadczeń w największych federacjach. Pojedynek dla mnie na plus. Zawsze można wycisnąć z danej walki coś więcej, ale pamiętajmy, że pomimo swojego doświadczenia, Robert Star został wrzucony na głęboką wodę. Można było odnieść wrażenie, że walka została odrobinę skrócona, ale na dobrą sprawę nie zmienia to zbyt wiele w jej odbiorze. Starcie oglądało się przyjemnie i było dobrą rozgrzewką przed mającym nastąpić main eventem. Masters wyszedł z pojedynku zwycięsko, więc tym razem face musiał uznać wyższość heela.

WALKA WIECZORU: Nick Aldis VS Gracjan Korpo

Nadszedł czas na teoretyczną wisienkę na torcie i klamrę narracyjną, którą PTW chciało postawić na swojej debiutanckiej gali. Tak było w teorii, bo w praktyce większość obecnych na arenie zdawała sobie sprawę z tego, że fenomenalnej walki Fleischa ze Stormem ten main event nie przebije. Absolutnie nie ujmuję niczego Aldisowi, który tak naprawdę kreował tę walkę sam. Świetnie się go oglądało, a jego postać wywoływała na trybunach poruszenie i wrzawę. Chanty kierowane w stronę Gracjana o treści „Aldis gonna kill you” były chyba najlepszymi na całej gali. Publika znów nie zawiodła. Co do Gracjana, tu sprawa ma się inaczej. Chcąc nie chcąc wyraźnie widać było różnicę poziomów między byłym mistrzem NWA, a Gracjanem Korpo. Polak dość niedyskretnie w trakcie walki mówił swojemu rywalowi jaki ruch ma właśnie zamiar wykonać. Samo jego poruszanie się w ringu wskazywało na brak obycia się z galami takiego formatu. Nick wyraźnie prowadził ten pojedynek. Dobrym momentem starcia było wtargnięcie pod ring Chrisa Mastersa, który chciał pomóc Aldisowi przegrać walkę. Pojedynek skończył się poprzez dyskwalifikację Aldisa, który uderzył Gracjana w głowę jego walizką myśląc, że sędzia akurat nie zwraca na niego uwagi i zwraca uwagę Chrisowi. Po końcowym gongu Masters i Korpo zaatakowali Aldisa, który rozprawił się z nimi bez większych problemów.

Obrazem triumfalnie schodzącego z areny Nicka Aldisa, gala PTW Revolucja oraz ta opinia dobiegły końca. Rzucając teraz okiem na ten artykuł, zdaję sobie sprawę, że trochę ponarzekałem, ale gala była naprawdę świetna. Każdemu polecam pojawienie się na kolejnej odsłonie, ponieważ nic nie zastąpi Wam oglądania wrestligu na żywo. Arek Pawłowski, Marcin Rzeźniczek i cały sztab PTW naprawdę dali radę i przede wszystkim było widać w tym wszystkim pasję do tej pięknej rozrywki. Na sam koniec chciałbym jeszcze dodać słowo o vipach obecnych na gali. Jasną sprawą jest, że zaproszeni goście mogą bardzo pomóc w zwiększeniu popularności danego wydarzenia. Jednak ignorancja ze strony niektórych, podkreślam  NIEKTÓRYCH celebrytów była aż nadto widoczna. Zero zainteresowania galą, przeglądanie Social Media, zachowywanie się jak na wybiegu dla modelek i nieustanne wychodzenie oraz wchodzenie do hali nie jest czymś, co chcielibyśmy oglądać na galach wrestlingu. Oczywiście nie wrzucam wszystkich do jednego worka. Niektórzy goście zaskoczyli mnie na plus, ponieważ widać było, że uważnie śledzą akcję, która ma miejsce w ringu. Kultura zobowiązuje drodzy celebryci!

A już tak naprawdę kończąc ten przydługi wpis – ogromne, ogromne gratulacje dla całego PTW za to, co wydarzyło się sobotniej nocy. Można było odnieść wrażenie, że ogląda się galę WWE, AEW, Impact albo NWA. Świetna organizacja, profesjonalizm i widoczna miłość i pasja w tym czego dokonaliście. Powodzenia w dalszym rozwoju, bo jeśli wszystko pójdzie w dobrym kierunku, możemy otrzymać produkt, który zrewolucjonizuje polski wrestling na lata. Niech Revolucja trwa bez końca!

 

fot. MyWrestling/Prime Time Wrestling