Recenzja z Tygrysicem: RAW 28/08/2017

Ostatnie tygodnie są dla wrestlingu niezwykle intensywne – SummerSlam, WCPW World Cup, Mae Young Classic, Triplemania. Czy RAW udało się nie utonąć w zalewie kolejnych, ważnych imprez i pokazać, że warto oglądać czerwone tygodniówki?
Jeff Hardy (w) – Battle Royale
RAW kontynuuje motyw niezadowolenia Miza z jego pozycji jako Mistrza Interkontynentalnego. Kolejne promo dotyczącego tego tematu, zostało przerwane przez Kurta Angle, który zadecydował, że walka o pas z pewnością odbędzie się w najbliższej przyszłości, a pretendentem do pasa będzie osoba, która wygra Battle Royale. Sytuacja ta nie przypadła specjalnie A-Listerowi do gustu, jednak musiał on ją zaakceptować. Jak zwykle jego forma aktorska jak i treść monologu były na bardzo wysokim poziomie i nie było w Mizie nic, do czego mógłbym się przyczepić.
W batalii wzięło udział piętnastu wrestlerów, przy czym starano się w miarę każdego w jakimś stopniu wykorzystać. W ciągu szesnastu minut zobaczyliśmy między innymi klasyczny zmasowany atak na Big Showa, eliminację całego Miztouragu przez Jasona Jordana i wyrzucenie Finna przez Braya Wyatta (który w samej walce nie brał udziału). Była to naprawdę przyjemna walka, którą oglądało się tak dobrze, w dużej mierze dlatego, że tak rzadko się ten rodzaj potyczki na którejś z tygodniówek pojawia. Finalnie zwycięzcą został Jeff Hardy i tak jak wizja jego walki z Mizem jest bardzo obiecująca, tak mam nadzieję, że nie wiąże się to z porzuceniem Matta. Z pewnością niedługo się o tym przekonamy.
Później w trakcie gali aktualny mistrz został spytany na zapleczu przez Renee Young o jego reakcję na wynik walki. Miz świetnie uniknął odpowiedzi, skarżąc się na fakt, że jedna potyczka wystarcza do stanięcia z nim w szranki o jego pas. Tak się właśnie rzetelnie buduje postać.
Enzo Amore (w) vs. Noam Dar [Singles match]
Najważniejszym reprezentantem cruiserweightów na RAW był w tym tygodniu Enzo. Amore wyszedł zza kulis ze swoim klasycznie poprowadzonym promo, w którym zapowiedział swoją dominację w tej dywizji, jako że udowodnił wcześniej, że potrafi walczyć z gigantami, mierzącymi 7 stóp (no raczej dostawał wpiernicz, ale tą kwestię pomińmy). Tym razem muszę przyznać, że szczerze zaczęło mnie irytować zachowanie Enzo i nie miałem przyjemności ze słuchania jego przemówienia. Po chwili Amore zapowiedział swojego przeciwnika – Noama Dara.
No i tu pojawia się problem, bo Enzo zwyciężył w czasie poniżej trzech minut. Walka była przyzwoita jak na zaoferowany jej czas, ale nie można tak po prostu zrobić ze Scottish Supernovy jobbera. Push Amore jest sensownym wyborem, ale albo nie w takiej formie, albo nie kosztem tak utalentowanych i potrzebujących wsparcia gwiazd. Niemniej jednak sytuacja Enzo może się rozwinąć w coś bardzo dobrego (Neville całą potyczkę obserwował), a Darowi przyjdzie jeszcze skorzystać z wielu okazji na wspięcie się po drabinie WWE
Brock Lesnar & Paul Heyman Promo
Niedawno zadecydowano, że Lesnar na No Mercy zawalczy ze Strowmanem, więc trzeba walkę trochę wypromować. Dlatego też po raz kolejny w ringu pojawił się Universal Champion wraz ze swoim menadżerem. Heyman miał dość oryginalne podejście, bo jego promo nie skupiało się na tym jak potężny jest Brock, tylko Braun. Wychwalając bestię, z którą Lesnar stanie w ringu, Paul wychwalał już nadchodzącą wygraną. Promo to był więc bardzo porządne, aż niespodziewanie mikrofon złapał Brock, by uraczyć nas frazą „Suplex City Bitch” i wyszło to… żenująco. Wciskanie tego hasła w każde możliwe miejsce zwyczajnie sprawiło, że nie robi ono już żadnego wrażenia, wywołując co najwyżej wyraz politowania. Jedno zdanie zepsuło cały segment.
Cesaro (w) vs. Seth Rollins [Singles match]
Klasyka. Tag teamy mają feud, więc aby utrzymać temperaturę organizuję się dwa mecze, w którym członkowie biorą udział w starciach jeden na jednego. Cesaro i Seth to wspaniali wrestlerzy, których umiejętności ringowe są niezaprzeczalne, dlatego nie ma się co dziwić, że dajć im ponad dziesięć minut, zagwarantowano fanom świetną zabawę. Świetnie sprawili się zarówno zawodnicy w ringu, jak i ich towarzysze poza nim. Akcja pomiędzy linami bardzo dobrze przetykała się z tą dziejącą się przy barierkach kibiców. W wyniku kolejnych zawirowań i działań mających na celu odwrócenie uwagi tak przeciwników jak i sędziego, wygrał potężny Szwajcar. Kawał porządnego wrestlingu.
Dean Ambrose (w) vs. Sheamus [Singles match]
W tym miejscu mógłbym zwyczajnie przepisać to, co napisałem wyżej i podmienić nazwiska, a wydźwięk tekstu pozostałby niemalże tak samo prawdziwy. Tym razem jednak to czempioni wykazali się sprytem we wspólnych działaniach i dzięki nieprzepisowemu atakowi ze strony Rollinsa, który przeszedł potem w Dirty Deeds Ambrosa, mistrzowie zapewnili sobie zwycięstwo. Jest to jasny przykład bookingu „50/50”, w którym nikt nic nie stracił, a zyskała dynamika feudu i powaga, z którą postrzega się wrestlerów.
Powagę tą trochę osłabiła reklama Burger Kinga w której Cesaro i Sheamus wzięli udział. Była ona dobrze wpisana w specyfikę tego tag teamu, jako że skupiała się na ciągłym sprzeczaniu się partnerów, jednak finalnie była ona zwyczajnie niepotrzebnym dodatkiem, który wybijał z wczuwki w świetny wrestling.
Emma (w) vs. Mickie James [Singles match]
Nie wiedziałem, że walka trwająca półtorej minuty może być tak drętwa. Panie w jakiś nieznany mi sposób sprawiły, że przez 90 sekund uwierzyłem, że są niemalże początkującymi w ringu. Po upływie tego czasu Emma sprytnie przypięła Mickie i wygrała, no ale nie można powiedzieć, żeby przyczyniało się to do poprawienia jej sytuacji w WWE. Szczególnie że zaraz po zakończeniu walki postanowiła ona rozwiązać jej spór z James o to, kto zapoczątkował rewolucję kobiet, raz za razem wykrzykując swoje zdanie do mikrofonu. Jeden z najgorszych segmentów ostatnich miesięcy.
Elias & Pelvis Wesley Promo
Wszyscy kochamy Southpaw Regional Wrestling. Mam rację? Wszyscy też chcieli zobaczyć jakąś walkę fikcyjnej federacji w ringu WWE. Nie o to jednak chodziło. Segment rozpoczął się od występu Eliasa, w którym wyśmiewając Memphis i jego społeczność, skupił się na postaci Elvisa Presleya, parodiując jego piosenkę. Występ przerwał Jerry Lawler, zapowiadając wrestlera z SRW, który miałby Drifterowi wytłumaczyć esencję miasta-gospodarza RAW. Wtedy na scenę wyszedł Pelvis Wesley, w którego wciela się Haeth Slater i wyszło to wszystko strasznie nieśmiesznie. Po pierwsze były członek Three Man Band zwyczajnie nie bawił a był załosny, a po drugie ludzie nie wydawali się wiedzieć o co chodzi. Komentatorzy również nie wytłumaczyli widzom oglądanej przez nich sytuacji. Wpiernicz, który Pelvisowi spuścił Elias wydawał się wybawieniem od tego paskudnego segmentu. Bardzo kiepska próba przekazania fanom tego, czego chcą.
Podpisanie kontraktu Ceny i Reignsa
Segmenty z podpisywania kontraktów są z reguły przyzwoitymi wymianami obelg zakończonymi pomniejszą bijatyką, ewentualnie wykorzystaniem stołu. To co zobaczyliśmy na RAW w tym tygodniu pochodziło z kompletnie innej ligi. Cena i Reigns stanęli w ringu niemalże bez żadnych granic wytyczonych przez obyczaje WWE. Była to jedna z najbardziej naturalnie brzmiących kłótni w nowoczesnej historii federacji i niewykluczone, że jest to spowodowane tym, że sporo elementów w niej poruszonych było prawdziwych. Usłyszeliśmy m.in, że Cena grzebie młode talenty, jest part-timerem, jest fałszywą dziwką i ssie w ringu. Romanowi zaś oberwało się za traktowanie pasa United States Championship jako ujmy, beznadziejne prezentowanie promo i bycie nieudaną podróbką stojącego przed nim Johna. Mimo jednego potknięcia trzeba przyznać, że był to jeden z najlepszych występów aktorskich Romana i trzeba uszanować jego poprawę umiejętności. Nie ma co specjalnie opowiadać o każdym elemencie – jeśli możecie, obejrzyjcie. Kandydat do top 10 segmentów tego roku.
John Cena & Roman Reigns (w) vs. The Club
Najczęściej podpisywanie kontraktu kończy się olbrzymią bijatyką, lecz tym razem przyszli przeciwnicy stanęli ramię w ramie w ringu przeciwko innej drużynie. Do walki z gigantami branży stanęli Gallows i Anderson i jak można się domyślić, nie skończyło się to dla nich dobrze. Cena i Reigns potraktowali starcie jako możliwość popisania się przed sobą nawzajem. Oboje próbowali wykorzystać jak najwięcej swoich możliwości i wystraszyć sobą druga stronę. The Club nie wytrzymał z Romanem i Johnem sześciu minut. Może i nie miało to sensu z perspektywy „nie tag team vs. tag team”, ale to Cena i Reigns – nie powinniśmy byli oczekiwać niczego innego. Ja się przy tym dobrze bawiłem.
Alexa Bliss (w) vs. Sasha Banks [Singles match o RAW Women’s Championship]
Najlepsza walka wieczoru zarezerwowana była dla main eventu. W ringu, w walce o pas kobiet stanęły naprzeciw siebie Bliss i Banks. Alexa utraciła swój pas na rzecz Sashy na SummerSlam, więc był to bezpośredni rewanż. No i cóż… Little Miss Bliss odzyskała swój pas. W internecie znaleźć można masę negatywnych opinii, w której widzowie twierdzą, że pas traktowany jest jak „gorący ziemniak”, jednak ja się z tym zdecydowanie nie zgadzam. Z niemal każdym kolejnym spotkaniem pań, jakość ich walk się poprawiała. Obie panie zaprezentowały nam świetne widowisko pełne brutalnych ataków (kiedy ostatnio w main rosterze zobaczyliśmy Canadian Destroyera?), wzajemnej nienawiści i kobiecej furii. Nie mam więc problemu z kolejnymi zmianami pasa, skoro wiążą się one z wrażeniem oglądania stale wyprzedzających się umiejętnościami zawodniczek. Do tego po chwili wspólnej celebracji Nia Jax zaatakowała swoją byłą sojuszniczkę. Samo dobro.
Ocena: 6+/10
Gala jako całość była typowym średniakiem, który spokojnie można by pominąć w cotygodniowych obowiązkach kulturowych, gdyby nie segmenty z u działem Ceny, Reignsa oraz pasa kobiet. Te dwa elementy sprawiły, że przynajmniej część gali RAW zwyczajnie trzeba obejrzeć.