Recenzja z Tygrysicem: RAW 25/09/2017
Przedwczorajsze No Mercy nie przyniosło pełnej satysfakcji, ale z pewnością zapewniło całkiem miłą rozrywkę. Czy następujące po nim RAW było w stanie bardziej zadowolić swoich fanów, czy może również zawiodło w paru miejscach?
Miz TV
Gościem najnowszej edycji Miz TV był Roman Reigns. Formuła programu interkontynentalnego czempiona jest dość prosta i przewidywalna, a spotkanie z Big Dogiem nie było wyjątkiem od reguły. Z początku panowie wymieniają uprzejmości, zgadzają się w paru kwestiach, potem pojawia się kwestia kontrowersyjna, dochodzi do wzajemnych obelg i mniej lub bardziej fizycznej konfrontacji. W tym przypadku „miła część TV” miała służyć umocnieniu faktu, że od walki na No Mercy Roman rzeczywiście szanuje Cenę. Punktem startowym kłótni było zaś nazwanie Miza idiotą z powodów mało ważnych (przechwalanie się tytułem mistrzowskim i ogólnie wszystkim co popadnie) – Reigns po prostu chyba nie lubi A-Listera. Następnie Roman zaoferował gospodarzowi walkę, a gdy ten zdecydował się uciec z pola walki na scenę wyszedł Kurt Angle i w swojej niezwykle sztucznej manierze oznajmił, że jest podekscytowany pomysłem i Miz wróci dziś do ciężarnej żony później, bo czeka go walka z Big Dogiem. Muszę przyznać, że było to mało fascynujące. Segment na No Mercy zapowiadający program A-Listera, obiecywał coś specjalnego i wyjątkowego, a dostaliśmy więcej tego samego i to w niezbyt pasjonującej formie. Mimo wszystko… nie było źle.
Jason Jordan & Matt Hardy (w) vs. The Miztourage [Tag Team match]
Jakiż to był nijaki mecz. Kontuzjowanego Jeffa zastąpił Jordan, co nie sprawiło jednak, żeby potyczka tag teamowa stała się jakoś bardziej zróżnicowana. Brakowało w tym wszystkim jakiejś pasji, jakiegoś zacięcia. Ostatnimi czasy nie mam ochoty oglądać ani Miztouragu (chociaż uważam, że Bo Dallas zasługuje na zdecydowanie więcej), ani braci Hardy (mimo że Jeff był moim ulubionym wrestlerem za młodu) ani Jasona (ale on nigdy nie był dla mnie interesujący). Team face’ów oczywiście wygrał, po raz kolejny udowadniając, że poplecznicy Miza nie nadają się do niczego, jak do przeszkadzania i sabotowania w innych starciach. Leniwy ten booking.
Braun Strowman (w) vs. Dean Ambrose [Singles match]
Wszystko rozpoczęło się od pojawienia się Curta Hawkins, który oznajmił, że jest zmęczony posiadaniem streaku ponad 100 przegranych z rzędu i że dziś zakończy się jego niedola. Następnie rozpoczął kolejną edycję swojego „open challenge”, a zza kulis wyszedł ku gromkiemu wiwatowi Braun Strowman. Przerażony wrestler próbował salwować się ucieczką, jednak Potwór Pośród Ludzi dorwał go w swoje ręce. Najpierw zobaczyliśmy Chokeslam przez stół, potem rzut na główną scenę, a na końcu Braun przebił się z Hawkinsem na ramieniu przez Titantron, czego nie widzieliśmy od lat. Wyglądało to naprawdę świetnie i tylko zwiększyło poparcie tłumu dla Strowmana.
Chwilę później Potwór złapał za mikrofon i powiedział, że po wczorajszej porażce zaczyna się jego Ścieżka Destrukcji i nie spocznie dopóki nie stoczy odpowiedniej według niego walki. Na jego wyzwanie zareagował Dean Ambrose. Niespodziewanie to jeden z tag-teamowych mistrzów zdecydował się stanąć twarzą w twarz z Braumem. Miało to jednak pewne uzasadnienie, jako że Lunatic Fringe znany jest ze swoich nieprzewidywalnych zachowań. Rozpoczął się pojedynek, w którym Dean od początku był bez szans nie tylko ze względu na umiejętności ringowe, ale i kontuzję ramienia, którą Strowman skrzętnie wykorzystywał. Ambrose nie poddał się jednak bez walki używając sprytnych bądź nieczystych zagrywek, żeby jak najbardziej zmiękczyć przeciwnika. Finalnie jednak nagły Powerslam zakończył całą sprawę. Mimo porażki Dean wcale nie wydawał się słaby a wręcz przeciwnie – ilość ofensywy, która był w stanie zaaplikować wywoływała podziw. Świetna robota RAW.
Apollo Crews vs. Elias (w) [Singles match]
Jak zwykle wszystko, co z Eliasem związane, rozpoczęło się od jego gitarowego występu. Po raz kolejny wyszło nieźle i widać, ze coraz swobodniej czuje się on w głównym rosterze. Jego przeciwnik – Apollo Crews – pozostaje zaś tak samo nijaki i nieciekawy jak wcześniej. Szczęście, że wyszedł z nim Titus, bo w ogóle nikogo by on nie obchodził. Ich walka była przykładem naprawdę porządnego wrestlingu, któremu przydałby się lepszy kontekst czy historia, dzięki której można by się było wciągnąć w to emocjonalnie. Na ten moment był to po prostu niezły segment telewizyjny, o którym nikt nie będzie za tydzień pamiętał. Warto jednak zauważyć, że pojawiło się pewne rozwinięcie scenariusza, bo w trakcie walki Elias kopnął O’Neila, tylko po to by po dokonaniu się wygranej zaatakować jego i jego podopiecznego. Titus nie dał zrobić z siebie ofiary i rozpoczął walkę z Drifterem zmuszając go do opuszczenia ringu. Z tego może wyjść jeszcze coś całkiem ciekawego.
Seth Rollins (w) vs. Sheamus [Singles match]
Najsampierw zobaczyliśmy bardzo przyjemny backstage’owy segment, w którym Seth rozmawiał z Deanem na temat jego przegranej. Rollins miał przyjazne pretensje do partnera, że nie powiadomił go on o jego planie i na swój sposób naraził ich pozycję jako drużyny. W kontrze Dean zarzucił Sethowi brak nieprzewidywalności, udowadniając to predykcją tego, co Rollins ma zamiar do niego powiedzieć. Na sam koniec The Architect zdecydował, że zaskoczy partnera w inny sposób i za tydzień to on zawalczy ze Strowmanem. Czuć było w tym wszystkim wzajemną przyjaźń i dobrą zabawę z humorystycznego segmentu, choćby wtedy, gdy śmiali się z nowych ubytków w uzębieniu Cesaro. Takie rzeczy zawsze na plus.
Gdy przyszło do walki obaj panowie naprawdę postarali się rozwinąć skrzydła. Siła ich uderzeń charakteryzowała nie WWE, ale coś bliżej NJPW. W każdym ruchu widać było rzeczywistą zawziętość i chęć wprawienia publiki w zachwyt, dlatego też starcie to można spokojnie uznać za najlepszą potyczkę wieczoru. Dziwne tylko, że w żaden sposób nie wykorzystano faktu, że tym razem Deana nie ma u boku Setha a Irlandczyk ma w swoim rogu Cesaro. Wygrana Rollins była czysto i podyktowana jedynie świetnymi umiejętnościami ringowymi. Taką jakość naprawdę lubię.
Finn Balor (w) vs. Goldust [Singles match]
Wieczór dla Finna nie rozpoczął się najlepiej, bo za kulisami skonfrontował się z nim Goldust. Starszy z braci Rhodes za złe miał Balorowi, że ten uznał go za ofiarę Wyatta i ruszył mu na ratunek wbrew jego woli. Finn z szacunkiem przeprosił Goldusta za nieintencjonalną obelgę, po czym ten również przeprosił za zbyt mocno reakcję, tylko po to by chwilę później zaatakować Króla Demonów i zacytować Ojca Chrzestnego II – „Przyjaciół trzymaj blisko, ale wrogów jeszcze bliżej”. Nie byłem specjalnie zaskoczony takim rozwojem sprawy, ale z drugiej strony muszę przyznać, że zaintrygowała mnie intensywność zachowania weterana. Jego gra aktorska była świetna a atak dobrze skonstruowany.
W dalszej części wieczoru zobaczyć mogliśmy uczciwy pojedynek obu panów, zakończony zwycięstwem Finna. Nie można powiedzieć, żeby Goldust został przez Balora zdominowany, ale nie była to walka jak równy z równym. Trzeba jednak przyznać, że z drugiej strony była to najlepsza potyczka, w jakiej brał udział Rhodes od miesięcy. Nie miało się wrażenia specjalnej różnicy klas, tylko że Finn jest po prostu od przeciwnika lepszy. Po zakończeniu starcia arena zaszła czernią, wśród widowni rozświetliły się „świetliki” telefonów, a w eterze rozbrzmiał dziecięcy głos, śpiewający „He’s got the whole world in his hands”. Już nie. Już wystarczy. To się miało skończyć. Bray, zostaw go już.
Alexa Bliss & Mickie James Promo + Zapowiedź Asuki
Główny segment dywizji kobiet zapoczątkowało wystąpienie Alexy, w którym wszem i wobec chełpiła się zwycięstwem nad całą dywizją kobiet RAW. Narzekała ona również, że zamiast stosu gratulacji znalazła w mediach społecznościowych pełno pytań o pozostałe wrestlerki. Jej wywód przerwała nieobecna ostatnimi czasy Mickie James, która zaprotestowała stwierdzeniom Bliss, mówiąc że jej przecież na No Mercy nie pokonała. Bogini sprytnie zbiła tą argumentację, twierdząc że w dzisiejszych czasach weteranka się już nie liczy. Następnie rozpoczęła się ostra wymiana naprawdę niezłych punchy, związanych z relacją młodsza/starsza. Padły żarty między innymi związane ze stanikami treningowymi czy łamaniem sobie biodra. Panie nie szczędziły sobie nieprzyjemności i z zaskoczeniem obserwowałem tak świetną formę promo Mickie, która ostatnio zwyczajnie nie błyszczała. Na sam koniec James zażądała aby mistrzyni powiedziała o niej to, co na RAW Talk. Po wielu naciskach i przytykach Alexa wysyczała, że Mickie jest „starą panią” po czym James zaatakowała ją i wyrzuciła z ringu. Finałowy diss nie był wystarczająco mocny aby tak budować wokół niego segment, ale to droga do niego była najważniejsza i w ostateczności naprawdę wygląda na to, że będziemy mieć interesujący feud z James. Nareszcie.
Oczywiście RAW nie mogło zapomnieć po raz kolejny przypomnieć nam, że wkrótce nadchodzi debiut Asuki – dokładnie na TLC. Niemniej jednak zapowiedź wideo niekwestionowanej dominatorki NXT nadal robi wrażenie i miło zobaczyć, że na main rosterze istnieje zamiar traktowania Japonki z należytą jej powagą.
Roman Reigns (w) vs. The Miz [Singles match]
Nie można było oczekiwać że Reigns przegra tą walkę. To by się nie trzymało kupy. Do tego WWE zdecydowało nie ograniczać się do użycia Miztourage’u i dyskwalifikacji. Roman wygrał w pełni czysto, eliminując wcześniej kompanów interkontynentalnego czempiona. Walka trzymała poziom, którego można by się spodziewać po gwiazdach tego formatu na cotygodniowej gali. Z pewnością otrzymać moglibyśmy więcej, ale nie w poniedziałek jeden dzień po PPV. Po walce Reigns zaatakowany został przez całą trójkę przy użyciu krzeseł. Z taką przewagą Roman już sobie nie poradził i gdy bohatersko zaczął podnosić się, gdy trio wychodziło za kulisy, Ci powrócili do ringu i ponownie zmasakrowali Big Doga, na koniec imitując znany gest The Shield. Czyżby szykował nam się wielki powrót i walka trzy na trzy? Wątpię. Ale poteoretyzować można.
Bailey & Sasha Banks (w) vs. Emma & Nia Jax [Tag Team match]
Niestety panie wykorzystały chyba swój potencjał na ciekawe mecze na No Mercy. Walka tag-teamowa pomiędzy czterema uczestniczkami potyczki o pas mistrzowski była tak nudna, jak tylko mogła być. Wszystko było niezwykle generyczne i wydawałoby się żywcem wyjęte z sali treningowej. Nic się w trakcie tego starcia interesującego nie wydarzyło. Miejmy nadzieję, że scenarzyści mają na dywizję jakiś ciekawy plan.
Celebracja Enzo Amore
Bardzo ciekawym segmentem z RAW była celebracja wygranej Enzo Amore. Certified G wyszedł na scenę i w stylu sportowców zaprezentował zwycięską koszulkę w gablocie. Następnie rozpoczął przechwałki nad swoimi dokonaniami, skupiając się na fakcie, że jest najlepszym z cruiserweightów i sprawił, że dywizja ta zyskała jakieś znaczenie. Segment przerwał… cały roster wagi lekkiej pod przewodnictwem Neville’a. Świetnie ucharakteryzowany były czempion rozpoczął rant na Enzo, który nie skupiał się tak bardzo na jego królewskiej personie, a raczej na honorze i dobrym imieniu całego towarzystwa cruiserweightów. Jak raz wszyscy stali po stronie Nevilla, wspierając go w zniesmaczeniu postawą Amore. Chwilę później Król wszedł do ringu, jednak Enzo zagroził mu klauzulą, którą twierdził, że otrzymał od Kurta Angle’a, w której zapisane było, że jeśli Neville go zaatakuje, straci szansę na odzyskanie pasa. Brytyjczyk uniósł się honorem i i tak skopał Amore. Ten próbował uciekać, jednak powstrzymał go strzegący wyjścia roster. Potem był tylko dalszy wpiernicz, włącznie z wpychaniem dokumentu Amore do gardła. Tak się pisze dobre historie. I trzeba przyznać, rzeczywiście – bez Certified G by się to nie udało.
Ocena: 8/10
To było naprawdę dobre RAW. Pewnie, niektóre elementy przynudzały, a jeden fabularny wołał o pomstę do nieba, ale w ogólnym rozrachunku czerwoni poradzili sobie świetnie. Oby tak dalej.