Recenzja z Tygrysicem: Fastlane 2017
Fastlane ma dla fanów i samego WWE niemalże dualistyczny charakter. Z jednej strony jest to ostatnie PPV przed Wrestlemanią i teoretycznie powinno być finalną okazją na zastosowanie jakichkolwiek twistów fabularnych. Z drugiej jednak, jako że umysły wszystkich skupione są na najważniejszej gali roku, to ta konkretna bywa traktowana po macoszemu, jak dołożona na doczepkę, zwyczajne preludium tego co rzeczywiście ma nadejść.
Sami Zayn vs. Samoa Joe (w) [Singles match]
Wiadomym jest, że każdy event musi rozpocząć się czymś co rozgrzeje tłum. Niewielu jest wrestlerów, którzy zawsze i wszędzie przyjmowani są tak ciepło jak Sami Zayn. Nawet jeśli nie liczy się na niego w konkretnej walce, to i tak ciężko nie kibicować mu, jako sympatycznemu Kanadyjczykowi. Postawienie go naprzeciw tak utalentowanego zawodnika, jak Samoa Joe gwarantuje pojedynek najwyższej klasy technicznej i tak było i tym razem. Widać było, że panowie mają wspólną przeszłość i mieli okazję pracować ze sobą już wiele razy. Nie mam absolutnie niczego, do czego można byłoby się przyczepić. Joe wygrał, jednak walka była bardzo wyrównana i Sami wciąż wygląda jak bardzo kompetentny zawodnik i mimo kolejnych porażek do jobbera jest mu baaaaardzo daleko.
Nia Jax vs. Sasha Banks (w) [Singles match]
Nie ma się co oszukiwać, na ten moment dywizja kobiet RAW ma cztery zawodniczki, które walczyły ze sobą już niemal we wszystkich kombinacjach. Żeby pokazać coś ciekawego na Wrestlemanii, stanąć naprzeciw siebie będą musiały więcej niż 2 gwiazdy. Nia potrzebuje więc wzmocnienia swojej pozycji, gdyż nie ma ona jeszcze takiej renomy jak pozostała trójka. Wygrana z Sashą pozwoliłaby przypieczętować ją jako pełnoprawnego maineventera. Niestety wygrana nie przyszła. Nie żeby walka mi się nie podobała. Obie panie świetnie zgrały się w ringu, Sasha jest na tym samym poziomie sellingu co Zayn. Bardzo kreatywnym dodatkiem był sekwencje związane ze sleeperami i chwytem gilotynowym. Ja tylko z finiszem się nie zgadzam. Banks przegrana by nie skrzywdziła, a tak Jax znowu spada poziom niżej.
Big Cass & Enzo Amore vs. Karl Anderson & Luke Gallows (w) [Tag team match o RAW Tag Team Championship]
Upadek pasów tag teamowych może zobrazować to, że walka o nie wydawać się może jedną z najmniej, jeśli nie najmniej interesującą potyczką gali. Wszystko rozpoczął kolejny potok żarto-nawiązań Enzo, związanych zarówno z Milwaukee, w którym cały event się odbywał, jak i z przeciwnikami charyzmatycznej drużyny. Problem w tym, że były one tak wymuszone, że sami tubylcy nie rozumieli, o co tak naprawdę Amore chodzi. Co do walki zaś, to tak naprawdę nie różniła się ona niczym od tego, co serwowane nam było na kolejnych odsłonach RAW. Jedyną nowością było zakończenie, w którym sędzia ślepo nie zauważa nogi Enzo spoczywającej na linie (którą po chwili zrzuca Gallows, mimo że i tak nic to nie zmieniało) i odklepuje w matę 3 razy. No szkoda tych pasów, szkoda.
Cesaro (w) vs. Jinder Mahal [Singles match]
W trakcie kick-offu do Micka Foleya zgłosili się Jinder i Rusev twierdząc, że ich tag team nie ma przyszłości i chcą wyzwania singlowego. Z początku ich wymogi spotkały się z żartobliwą propozycją urządzenia konkursu best-of-7 (mnie to bawiło), ale finalnie zakończono to ustaleniem, że była drużyna wyjdzie na ring w oczekiwaniu na przeciwników dla każdego z nich. Oczywiście kiedy tylko weszli pomiędzy liny zaczęli się niekoleżeńsko lać, w wyniku czego na czas nieokreślony poza barykadę trafił Rusev. Gdy tylko Mahal powrócił do ringu, w arenie wybrzmiała znajoma syrena, a widownia oszalała, bo na scenę wyszedł Cesaro. Szybka zmiana muzyki i okazuje się, że towarzyszy mu Sheamus, który po pokrzepieniu kompana wrócił za kulisy. Ładny gest.
Walka zaś była bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Z pewnością zauważyliście, że pisałem, że dla Jindera w WWE nie powinno być miejsca. Odszczekuję to połowicznie. W kwestii postaci i charyzmy póki co utrzymuję swoje zdanie, ale na ringu jego agresja wywarła na mnie spore wrażenie. On rzeczywiście potrafi walczyć. Co do Cesaro, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że facet zasługuję na scenę main eventową. Musi tylko popracować nad zdolnościami mikrofonowymi i będzie słodko.
Big Show (w) vs. Rusev [Singles match]
No cóż, Jinder przegrał, ale nikt specjalnie na niego nie liczył. Za to Rusev powinien powrócić na scenę maineventową. Pech zdecydował jednak, że jego przeciwnikiem okazał się Big Show (YEAHHHHHHHHH IT’S A BIIIIG SHOOOOW). Dla tego starego wygi, walka z Shaqiem miała być swoistym pożegnaniem z Wrestlemanią. Kiedy okazało się, że forma O’Neala pozostawia wiele do życzenia, całe pożegnanie stanęło pod znakiem zapytania. WWE stara się więc jakoś zrekompensować mu straty moralne, choćby właśnie poprzez podarek wygranej z The Bulgarian Brutem. Rusev w końcu może powrócić do łask w przyszłym sezonie… Warto jednak zwrócić uwagę, że rzeczywiście postarano się, żeby nikt nie wyszedł z meczu wyglądając słabo. Big Show przyjął trzy Machka Kicki, ale aby definitywnie pokonać Ruseva sam użył dwóch Chokeslamów i jednego KO Puncha.
PS. A po co w ogóle były te mecze? Sprawdźcie ile trwał main event i zastanówcie się jak wypełnić pół godziny wolnego czasu.
PPS. Oj rzeczywiście się Handsome przy Rusevie należy.
The New Day Promo
Ja rozumiem. Naprawdę. Kolejny produkt The New Day. Trzeba jakoś przedstawić konsumentom. Ludzie kupują. Pieniądze lecą. Na Wrestlemanii trio nie walczy tylko uczestniczy w formie hostów. Ale czy ten segment był jakiś specjalnie potrzebny albo chociaż zabawny? Niestety, nie sądzę.
„Gentleman” Jack Gallagher vs. Neville (w) [Singles match o Cruiserweight Championship]
Na to właśnie u Cruiserweightów czekałem. W kwestii ringowej zdecydowanie najlepsza walka wieczoru. Techniczna maestria, stawiająca napięcie pomiędzy postaciami ponad zbyt rozbuchane sekwencje akrobatyczne. Chemii nikt obu wrestlerom nie ma prawa odmówić. Każdy ruch był przemyślany, każde uderzenie miało swój ciężar. Cieszę się, że wreszcie tej dwójce ofiarowano choć trochę więcej czasu, dzięki czemu, pomimo przewidywaniom, nikt w walce nie dominował, a widz mógł uwierzyć, że Gallagher rzeczywiście ma szansę na zwycięstwo.
Braun Strowman vs. Roman Reigns (w) [Singles match]
Pokładałem spore nadzieje w tej walce i nie mogę powiedzieć żebym się zawiódł. Oczywiście, wszystko przebiegało dość przewidywalnie, jednak zarówno Reigns, jak i Strowman potrafią zachwycić połączeniem brutalnej siły z zaskakującym atletyzmem. Otoczenie ringu zostało wykorzystane w stopniu wystarczającym do stworzenia atmosfery destrukcji a kolejne kickouty, false finishe i kontrowane finishery dostarczały masy emocji. Jeśli tylko WWE zdecyduje się na konsekwentną budowę Romana i Brauna, eliminując iluzję ich niezniszczalności, to możemy mieć przed sobą świetlaną przyszłość dwóch potencjalnych Halloffamerów.
Charlotte Flair vs. Bailey (w) [Singles match o RAW Women’s Championship]
Ja nie mam pojęcia co kierowało scenarzystami pisząc fabułę zarówno tego starcia, jak i wszystkiego co je otaczało. Byliśmy karmieni ciągłymi informacjami o PPV streaku Charlotte, tylko po to żeby odrzucić go w tak bezceremonialny sposób. Mecz przebiegał stosunkowo klasycznie. Flair to techniczna mistrzyni, a Bailey ma za sobą masę publiczności. Walka miała się ku końcowi, gdy nagle zza kulis wybiegła Sasha Banks, odwracając uwagę Charlotte, tak jak robi to każdy, na każdym cholernym RAW, co pozwoliło mistrzyni na zdobycie inicjatywy i bardzo zwyczajną wygraną z Flairówną. Po wszystkim obserwowaliśmy sobie cieszące się Banks i Bailey oraz płaczącą pod ringiem Charlotte. Żadnego heel turnu, żadnej widowiskowości, żadnej finezji.
Goldberg (w) vs. Kevin Owens [Singles match o Universal Championship] + Mick Foley promo
Zanim zakończymy przygodę z Fastlane muszę wspomnieć o tym co na przestrzeni gali działo się z Foleyem. Stephanie McMahon utknęła na lotnisku i Mick był jedyną osobą u władzy. Wszelkie promo z udziałem jego, jak i commisionera były nieźle wyważone a odstraszenie Samoa Joe od interwencji w finałowej walce dało nam posmakować delikatnie zmienionego, bardziej zdecydowanego Foleya. To słuszny krok, ale wiadomym jest również, że tak czy tak ujrzymy na najbliższym RAW rant Stephanie, o tym jak niekompetentny jest jej pracownik.
Teraz najtrudniejsze…walka wieczoru. No cóż, nie można mieć wszystkiego w życiu. Wszystko rozpoczęło się genialnie. Widownia była rozgrzana do czerwoności, a kiedy tylko Kevin zaczął krążyć wokół ringu odmawiając rozpoczęcia walki napięcie dało się kroić. Owens wszedł jednak pomiędzy liny i pełen agresji zażądał rozpoczęcia walki, kiedy nagle rozbrzmiała muzyka, a na scenę wszedł Chris Jericho. I nagle sędzia postanowił zadzwonić w gong, a odwrócony do przeciwnika mistrz został zmasakrowany przez Goldberga w kilkadziesiąt sekund.
To było najbardziej leniwe rozwiązanie, jakie tylko mogli wymyślić. Wszystko od początku się tego spodziewali, ale chociaż w jakiejś bardziej skomplikowane formie. Czemu dzwon zadzwonił akurat wtedy? Sędzia dobrze widział, że Kevin nie zwraca uwagi na to co się dzieje w ringu. Równie dobrze można by teraz zrobić wątek fabularny oscylujący wokół przekupionego oficjela…Nie tak to miało wyglądać.
Ocena: 7+/10
Cruiserweigh’ci skradli wieczór, a scenarzyści okradli nas z sensownego zakończenia. Zobaczyliśmy w ringach świetną technikę, ale w kwestii fabuły RAW będzie musiała się bardzo spiąć na swoich cotygodniówkach. Nazwiska to nie wszystko.