Site icon MyWrestling

Relacja z Tygrysicem: KPW Arena 7: Wysoka Stawka

Po mojej ostatniej, pozytywnej relacji KPW Areny z optymistycznym nastawieniem wybrałem się na siódmą odsłonę tej – nie ukrywajmy – najprężniej rozwijającej się w Polsce gali. Hype ze strony organizatorów był jakby jakiś mniejszy, frekwencja może i też (ot, sesja), ale nie przeszkodziło to widowni do rozniesienia klubu Atlantic hukiem gardeł. Grzecznie, wraz z trójką znajomych, rozsiadłem się w drugim rzędzie i rozpocząłem obserwację akcji.

Robert Star (w) vs. Victor Rosetti [Singles match]

Widowisko naturalnie rozpoczął Pan Pawłowski, który rozgrzał widownię swoją charyzmą i typowo „konferansjeryjnym” humorem – jak zwykle spisywał się on bardzo dobrze przez cały czas trwania Areny i odpowiednio spinał ze sobą kolejne segmenty. Ukłony mu za to.

Pierwszą walką wieczoru był pojedynek pomiędzy powracającym z kontuzji Robertem Starem a Victorem Rosetti. Reakcje publiczności były diametralne – jednak w niezbyt pozytywnym tego słowa znaczeniu. Problem w tym, że Rosetti wyszedł jako pierwszy. Już wcześniej odznaczył się on dla mnie tym, że ludzie na niego praktycznie w ogóle nie reagują. Fakt, że był wrestlerem otwierającym widowisko, sprawił, że przy nieośmielonej jeszcze publiczności wychodził praktycznie w towarzystwie jedynie swojej muzyki. Star za to – jako ulubieniec zebranych – otrzymał spore owacje i wydaje mi się, że to on powinien był przywitać widzów.

Sama walka zaś prezentowała przyzwoity poziom. W bardzo dużym stopniu pomagała mu aktywność sarkastycznej i ironicznej części  publiczności, która pozwoliła wszystkim się trochę rozluźnić i wejść w atmosferę wrestlingowego show. Jeden większy botch ze strony Roberta zrzucę na tzw. ring rust, wywołany wspomnianą wcześniej kontuzją. Nie przeszkodziło mu to jednak w zwycięstwie i rozpoczęciu wspinaczki na szczyt drabiny KPW.  Zabawa się rozpoczęła.

Gracjan Korpo (w) vs. Mateusz Kowalski [Singles match]

Powracający Korpo był dla mnie kompletną nowością. Zdziwił mnie więc fakt, że to jego asystent – Krzysztof Zasada – zbierał większość sympatii tłumu. Gracjan dostał parę chwil na promo na temat jego persony i tego jak dobrze radzi sobie w życiu, ale nie szło mu najlepiej. Szczególnie kiepsko wychodziły my responsy na odzywki widzów – było po prostu czerstwo. Jego przeciwnikiem był Mateusz Kowalski – bardzo odmienny ringowo od reszty zawodników, jednak w kwestii charakteru zwyczajnie nijaki. Muszę przyznać, że potyczką panów byłem naprawdę pozytywnie zaskoczony. Pomijając botche Mateusza (coś śliskie liny chyba były), wszystko szło naprawdę nieźle – ciężar i siła Gracjana były bardzo widoczne, a Kowalski odznaczał się zwinnością i szybkością. Korpo zwyciężył, jednak to nie wystarczyło i rozpoczął się heelowy atak na Mateusza, przerwany przez Krzysztofa, zakończony zwróceniem się przeciwko swojemu pracodawcy i dropkicku „w imię zasad”. Widownia była ubawiona, więc i ja z uśmiechem oczekuję kontynuacji historii.

PS. Wyrazy uznania dla Gracjana za taki wysiłek w koszuli i spodniach garniturowych. Szacun.

Kaszub & Greg (w) vs. Dawid Oliwa & Peter Pannache [Tag Team match]

Kawaleria ma naprawdę ciężko z promosami. Widownia nie ma najmniejszego zamiaru ich słuchać, przy okazji kwitując swój brak sympatii bardzo nieuprzejmymi uwagami. No ale cóż, taki urok sceny niezależnej. Greg w swym promo postarał się odnieść do kwestii sercowych Pannache’a i dobitnie przekazać, że jego była partnerka znalazła źródło przyziemnych uniesień w członkach Kawalerii. Innymi słowy – robota heeli zgrabnie odwalona (oczywiście nie obyło się bez kwestionowania preferencji seksualnych). Oliwa i Piotr w klasyczny dla face’ów sposób starali się wszystkiemu zadać kłam, wykorzystując bardzo lotne hasło „HAŃBA!!!” i w pełni im się to udało. Widownia się rozemocjonowała, więc i tym lepiej oglądało się walkę. Tu już nie mogę mieć absolutnie do niczego zastrzeżeń. Widać postępy, wypracowane od ostatniej gali i zwyczajnie czuć, że wszyscy w ringu czują się już naprawdę swobodnie. Tłum dopisywał, wrestlerzy odwalali kawał dobrej roboty – pozostało tylko oglądać z przyjemnością. Kawaleria wygrała i uważam to za bardzo dobrą decyzję. Z jednej strony Pannache i Oliwa nie są na bieżąco tag teamem, a Gregowi i Kaszubowi potrzeba dodania trochę powagi poprzez zwycięstwo, bo na ten moment publiczność zwyczajnie nie traktuje ich poważnie (nie żeby ten make-up im pomagał).

Adam Bravo vs. Kamil Aleksander (w) [Singles match]

Po 10-minutowej przerwie na ring wyszli Aleksander i Bravo. Trochę obawiałem się tej potyczki, bo nie występowała w niej klasyczna dynamika „face-heel”. Obu panów można uznać za „tych dobrych”, więc publika nie była jednoznacznie ukierunkowana. Tutaj wyraźnie można było zobaczyć drugi aspekt gal KPW, czyli to, że sporo osób na widowni z zawodnikami się zwyczajnie zna. Dzięki temu, obaj wojownicy mieli dość spory wianuszek fanów i okrzyki pochwalne pojawiały się naprzemiennie. Walka również trzymała bardzo przyzwoity poziom, było wzajemne poszanowanie, było troszeczkę dynamiki „weteran-żółtodziób”, na końcu zaś zdecydowana wygrana Kamila. Widać, że Adam świetnie radzi sobie pomiędzy linami i w przyszłości będzie bardzo ważnym elementem KPW. Pytanie tylko jak radzi sobie z mikrofonem. Naturalnie zwycięstwo Kamila w żaden sposób nie pogrążało Bravo. Obaj wyszli z owacjami publiczności i masą potencjału na przyszłość.

Boski Ostrowski vs. Piękny Kawaler (w) [Singles match o KPW Championship]

Dojechaliśmy do walki wieczoru. Z aktualnym mistrzem zmierzył się zwycięzca main eventu poprzedniej gali – Boski Ostrowski. Pretendentowi towarzyszyli Dawid Oliwa, Mira i siostra Miry. Piękny Kawaler wyszedł zaś w towarzystwie swoich podwładnych z Kawalerii – Grega i Kaszuba. Jego wejście z przyciemnionymi światłami i pochodniami było całkiem niezłe, chociaż można by je zakończyć lepiej niż oddając rozpalone kije technicznemu, który nie za bardzo wiedział, co teraz z nimi zrobić. Przed walką czempion wygłosił niespodziewanie i jakże grzecznie ogłoszenie, że w wyniku własnych refleksji stwierdził, iż nie jest osobą godną pasa mistrzowskiego i oddaje go na ręce Ostrowskiego… Po czym powiedział, że to tylko taki żart i test na to, czy ludzie z widowni są prymitywami(?). Materiał może i heelowy, jednak nie umywający się do świetnego starcia z sędzią z poprzedniej gali. Chwilę potem rozpoczęła się potyczka i co tu dużo mówić – większość czasu Boski zbierał wpiernicz. Widownia głośno cały czas wspierała pretendenta, oklaskując każdą z jego akcji.

Po raz kolejny byłem świadkiem naprawdę porządnego wrestlingu, którego końcówka była niemalże czystym chaosem – nie wiadomo było na co patrzeć. Wieńczące galę minuty wypełnione były bójką poza ringiem, która dość mocno odwracała uwagę od tego, co działo się w ringu. Sędzia również nie przyglądał się temu, czemu powinien i gdy Ostrowski zyskał przewagę, światła przygasły i zdrady dopuściła się… siostra Miry – rozwiązanie jakże sensowne i wygodne. Wszystko to otworzyło drogę Kawalerowi do zwycięstwa i zachowania swojej niepokonanej passy. Chwilę po kończącym gongu mistrz objął nową sojuszniczkę za buzię i gdy tylko myśleliśmy, że ją pocałuje, Kawaler kopnął ją w brzuch, sprzedał Powerbomba i rzucił żartem, którym nie powinien. Cytując z pamięci: „a teraz każdy po kolei, jak w starożytnym Egipcie”. Bycie heelem, byciem heelem, ale żarty z napaści seksualnych nie powinny być akceptowalne. Tu spory minus. Potem przyszła odsiecz Pannache’a i Stara, ale i oni polegli w obliczu użycia krzeseł. Kawaleria pozamiatała wszystkich, wieńcząc galę.

Podsumowanie

Najlepiej podsumować to wszystko mogę zachowaniem moich znajomych. Dwóch z nich z wrestlingiem nie miało absolutnie nic wspólnego, trzeci bardzo niewiele. W trakcie pierwszej walki rozbawiała ich publiczność, druga zafundowała im parę grymasów wyimaginowanego bólu na twarzy, Ostrowski wygrał serca wszystkich swoim gimmickiem. Gdy wydarzenie miało się ku końcowi, a zza kulis nadeszła odsiecz face’ów darli się razem ze wszystkimi w przypływie najzwyczajniejszej w świecie frajdy. Po gali doszło do małej celebracji urodzinowej Dawida Oliwy, której przeszkodził Greg, ale i on wyganiany był jednym gardłem widowni. Tort przyjęty chwilę potem na twarz pożegnał go definitywnie i wszystko skończyło się sporym uśmiechem wszystkich zebranych . Co można z tego wywnioskować? KPW Arena 7: Wysoka Stawka była po prostu naprawdę dobrą formą rozrywki, na którą warto kogoś ze sobą zabrać. Już za chwilę kolejna Godzina Zero, więc powód do przytargania ze sobą znajomych tym większy. Powodzenia.

PS. Drogie KPW, nie wstawiaj na plakat kogoś, kto na gali się nie pojawi (Bianka). Dziękuję.

Exit mobile version