Recenzja z Tygrysicem: No Mercy 2017
Z czysto teoretycznego punktu widzenia No Mercy nie mogło się nie udać. Część walk bez problemu mogłaby pojawić się na Wrestlemanii. Czy PPV RAW spełniło pokładane w nim nadzieje? A może jednak zawiodło na całej linii?
Jason Jordan vs. The Miz (w) [Singles match o Intercontinental Championship]
Pierwsza walka zaprezentowana nam w trakcie wieczoru była tak przewidywalna, jak tylko mogła być. Nieuczciwy Miz wygrał, dzięki szemranym zagrywkom swoich popleczników, pomimo że większość czasu oponent nad nim dominował. Nie mogę powiedzieć, żeby oglądało się to źle, ale z pewnością ciężko było się w to wszystko zaangażować. Miz to świetny performer, ale nie był w stanie sprawić, żeby monotematyczny styl Jordana stał się w jakiś sposób emocjonujący. To po prostu kawałek naprawdę niezłej potyczki, ale przez oczywistość przebiegu nic więcej.
Bray Wyatt vs. Finn Balor (w) [Singles match]
Jeden z najbardziej nijakich feudów w aktualnym scenariuszu WWE doczekał się kolejnego meczu na PPV i trzeba przyznać, że nie był on specjalnie przez publikę wyczekiwanym. Pomimo swojej często wyrażanej miłości w stosunku do postaci Braya Wyatta, ja również nie byłem w stanie wciągnąć się w to, co działo się ostatnimi czasy na ekranie. Jednakże potyczka Pożeracza Światów z Królem Demonów na No Mercy była naprawdę dobrym widowiskiem. Panowie postawili na czysto-ringową technikę, ograniczając wszelkie aspekty fabularne do minimum z początku meczu, w którym Bray zaatakował niespodziewanie Balora, niemalże zmuszając go do rezygnacji z meczu. Później jednak liczyły się po prostu umiejętności. A że Panowie mają ich wiele, to poszło im naprawdę świetnie. Wynik walki był dla mnie niesatysfakcjonujący, jednakże zrozumiały. Mam nadzieję, że po całkiem porządnym finale panowie będą mogli się zająć czymś ciekawszym.
Cesaro & Sheamus vs. Dean Ambrose & Seth Rollins (w) [Tag Team match o RAW Tag Team Championship]
Dla wielu najlepsza walka wieczoru ponownie miała swoje źródło w dywizji tag-teamowej. Mistrzowie stanęli naprzeciw The Bar w brutalnym i bezkompromisowej batalii. Przez niemal szesnaście minut panowie masakrowali się w ringu na wszelkie dozwolone im sposoby. Najbardziej oberwało się widzianemu wyżej Cesaro, który po nagłym spotkaniu z rogiem ringu ułamał sobie dwa zęby. Widok lejącej się z twarzy Szwajcara krwi tylko zwiększył intensywność starcia. Kolejne zagrywki drużynowe połączone z naturalnie tworzącym się chaosem skończyły się, gdy po sobie nastąpiły King’s Landing i Dirty Deeds. Potem już tylko raz, dwa, trzy… i mistrzowie pozostali Ci sami.
Alexa Bliss (w) vs. Bailey vs. Emma vs. Nia Jax vs. Sasha Banks [Fatal 5-Way o Raw Women’s Championship]
Moim personalnym faworytem była jednak niespełna dziesięciominutowa potyczka kobiet o tytuł mistrzowski czerwonej dywizji. Słowem klucz dla tej batalii była „dynamika”. Tempo rozwijane przez całą długość potyczki było prowadzone idealnie i pozwalało maskować ewentualne niedociągnięcia techniczne. Przez cały czas w ringu coś się rzeczywiście działo a każda z pań miała ważną do spełnienia rolę. Szczególną uwagę warto zwrócić na Nię Jax, która postanowiła dać się zabić. Najpierw została powalona połączeniem podwójnego kicku i podwójnego powerbomba na posadzkę przy ringu, a potem z całą mocą wbiła się w ringowy róg, wypadając potem z pola walki. Finał, w którym to Alexa przypięła jedną z przeciwniczek był i może dość nagły, jednak nie wolno nie docenić wszystkiego, co do niego prowadziło. A najlepsze w tym wszystkim to, że nikt się takiej jakości nie spodziewał. Lubię takie niespodzianki.
John Cena vs. Roman Reigns (w) [Singles match]
To była potyczka, która miała szansę stać się kandydatem do „walki roku WWE”. Ale się nim nie stała. Nie żeby była zła, wręcz przeciwnie, była naprawdę bardzo dobra. Ale brakowało jej tego czegoś. Tego czegoś, co sprawia, że te świetne walki stają się tymi niesamowitymi. Panowie wydawali się traktować potyczkę śmiertelnie poważnie i odpowiednio operować każdym jej elementem, jednak w ogólnym rozrachunku nie miało się chyba wrażenia, że oboje działają na stu procentach. Tak, zobaczyliśmy kilka AA, włącznie z tym w wersji „super”. Spear przez stół komentatorski też był, ale nadal czułem, że panowie mieli w sobie jeszcze spore pokłady sił. Finalnie to Reigns okazał się zwycięzcą, a Cena honorowo podniósł jego dłoń w geście szacunku. Później John bardzo długo opuszczał arenę, napawając się otaczającą go atmosferą. Wyglądało to nawet na pożegnanie, ale nie chcę wysnuwać zbyt pochopnych wniosków. Było świetnie, ale nie aż tak jak mogło.
Enzo Amore (w) vs. Neville [Singles match o Cruiserweight Championship]
Walka ta jest elementem spornym dla wielu fanów wrestlingu, ale ja stoję po stronie barykady, twierdzącej że było to naprawę dobre show. Rozpoczęło się oczywiście od promo Enzo, które w głównej mierze ograniczało się do dissu na czempiona. Potem przez dziesięć minut obserwowaliśmy jak Neville rozkłada oponenta na części pierwsze z przerwami na kolejne sprytne zagrywki Amore, bądź ringowe bądź psychologiczne. Pod sam koniec Enzo zagroził, że uderzy Nevilla pasem, a gdy tylko sędzia odebrał mu trofeum i odwrócił się od akcji Amore kopnął czempiona w krocze, przypiął go i wygrał walkę. Mamy nowego czempiona. Tak jak nie jest to dobre rozwiązanie dla osób, liczących się jedynie z techniką zawodników, tak z pewnością sytuacja ta zwiększy pozycję dywizji cruiserweightów w cotygodniowych galach. Czysto wrestlingowo sytuacja leci w dół, ale marketingowo w górę. Poza tym dobrze widzieć, że wreszcie Amore jest rozpisywany jako w jakimkolwiek stopniu efektywna postać.
Braun Strowman vs. Brock Lesnar (w) [Singles match o Universal Championship]
Main event niestety można uznać za zawód. Tak jak i w walce kobiet słowem klucz jest „dynamika”. Tu niestety była ona bardzo zaburzona. Z początku wydawało się, że będzie to bardzo intensywna, acz mocno psychologiczna walka, ale z czasem tempo stało się bardzo oklapłe i niekonsekwentne. Zrywy wrestlerów były dziwnie rozłożone, a zakończenie wydawało się wyjęte znikąd. Rzeczywiście, czuć było niezwykłą siłę, zaangażowanie i zawziętość obu panów, ale tym razem zamiast pasji zabrakło dopracowania technicznego. Nie wiem tylko, co z tym teraz zrobić, skoro wszystko skończyło się czysto i sprawiedliwie. Zwykły rewanż, bo tak?
Ocena: 7/10
Tak jak nie można uznać No Mercy za rozczarowanie, tak z pewnością można było chcieć od niego więcej. Dwie potężne walki nie spełniły pełni oczekiwań, lecz na szczęście ich ubytki nadrabiały teoretycznie mniej ważne batalie. Było dobrze, ale tylko dobrze.