„Nadeszła wiekopomna chwila” – cytatem z klasyka polskiego kina możnaby podsumować atmosferę towarzyszącą premierowemu odcinkowi WWE RAW na platformie Netflix. Dwie walki formatu PLE, śmietanka byłych i obecnych gwiazd, spektakularny pokaz dronów w Los Angeles. Ponad 17 tysięcy widzów w hali z gigantycznymi ekranami. To wszystko zapowiadało niesamowite widowisko. Niestety skończyło się totalnym rozczarowaniem.
Trzeba zdać sobie sprawę, że o ile WWE od wielu lat było mainstreamem, spółką giełdową, to po wylądowaniu na Netflixie będzie mainstreamem do kwadratu. Stąd te loga sponsorów na macie, dziękowanie platformie streamingowej przy każdej możliwej okazji i spęd celebrytów na widowni. Ale szok nastąpił też na innym poziomie – złamania keyfabe. Bo jak inaczej nazwać The Rocka dziękującego Cody’emu jako osobie, którą niosła na barkach WWE przez ostatni rok? Rock porzuca zatem gimmick The Final Bossa, bo bez wahania zakłada Ula Falę zwycięskiemu Romanowi. A po gali pije wódkę z Codym i robią z tego live’a… Oczywiście zostaje promil nadzieji, że było to wmanewrowanie przeciwników i nastąpi powrót na ciemną stronę mocy, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Może Rock ma świadomość, że jednak w ringu WWE jako zawodnik już nie stanie?
No dobra, jedziemy dalej. Tribal Combat, pierwszy solowy mecz Romana od WM40. Doskonała szansa na to, żeby umocnić pozycję Solo jako następcy Romana. Przecież Reigns sam mówił w wywiadach, że teraz chce promować swoją rodzinę (casus Jeya)! Doskonały moment na heel turn Heymana. Doskonały moment na zaznaczenie dominującej pozycji w rodzinie przez Rocka. I co? I nic. Mamy powtórkę z Wrestlemanii z różnymi interwencjami po obu stronach i zakończenie czystym pinem na Solo. Jaki teraz federacja ma pomysł na Sikoę i nowe Bloodline? Szukanie zemsty na RR i ciągnięcie tej telenoweli? Rebelię Fatu i GoD przeciw Solo? Dołożenie Hikuleo? Nie wiem, naprawdę, ale entuzjazm mi zmalał.
Kolejny segment – John Cena. Jedziemy na nostalgii 100%. Im bardziej przekonuje, że na pewno nie zdobędzie po raz 17. tytułu mistrzowskiego, tym bardziej przeczuwam, że tak właśnie będzie. Wpada na genialny pomysł udziału w Royal Rumble – szok i niedowierzanie!
W międzyczasie mamy mnóstwo wywiadów i video, przy czym New Day są na arenie i dostają więcej czasu na antenie niż mistrz świata Raw – Gunther – który pojawia się we wcześniej nagranej projekcji video. Ja wiem, że New Day jako heele są obecnie na topie, ale serio? Ring General stał się jakby mało ważny..
To jednak nie koniec „atrakcji” – mieliśmy kolejny powiew geriatrii, przepraszam, nostalgii. Najpierw Undertaker – postać pojawiająca się totalnie randomowo (mój syn powiedziałby „NPC”). W zeszłym roku był chokeslam na Breakkerze w NXT i na Rocku podczas WM40, a teraz wspólna celebracja z Rheą Ripley. No i oczywiście Hulk Hogan, brachu. Można się z nim napić prawdziwie amerykańskiego piwa, ale liberalna publika na szczęście wolała jednak go wygwizdać.
Całość uratował main event stojący na bardzo dobrym poziomie. Wprawdzie trzeba przeczekać 15 minut aż Seth Rollins wejdzie na ring i publiczność zaśpiewa jego pieśń, ale potem będzie już z górki. Dobry finał kiepskiej gali. Dalej stawiam na to, że powstanie Shield 2.0 w składzie mające trzech sfrustrowanych zawodników – Rollinsa, który nie może przeboleć że ludzie wolą Punka od niego; McIntyre’a, który wini wszystkich dookoła za swoje niepowodzenia oraz Owensa, który uważa że wcale nie jest czarnym charakterem.
Jeśli macie coś obejrzeć z tej gali, to najlepiej ostatnie 25 minut. Z 3 godzin, podczas których miały miejsce.. 4 walki. Współczuję wszystkim, a zwłaszcza mojemu redakcyjnemu koledze, który oglądał galę na żywo w nocy. Bycie fanem wrestlingu to czasem ciężki kawałek chleba. Oby ten chleb stał się bardziej strawny w kolejnym tygodniu – dzisiaj był raczej sucharem.